„Dziennik Polski” środa 2 kwietnia 2008

KS. KRZYSZTOF MĄDEL SJ

RODZINA POZA RAJEM

Białe szczyty i białe marsze są w równym stopniu krzykiem rozpaczy, jak i zbiorem pobożnych życzeń. Nauczmy się w końcu rachować.

 

W roku 1989 polska rodzina opuściła komunistyczny raj, żeby szukać szczęścia w świecie młodego kapitalizmu. Z różnym skutkiem. Polowa polskich rodzin przeznacza wszystkie swoje dochody na wydatki bieżące, z konieczności rezygnując z teatru, kina, wakacji czy marzeń o budowie domu: Pozostali mają się nieco lepiej, ale nie na tyle, żeby odważnie dzielić się swoim szczęściem z przyszłymi pokoleniami. Wręcz przeciwnie, to raczej rodziny o niższych dochodach decydują się na kolejne dziecko (stąd prawie połowa polskich dzieci wychowuje się na wsi), zaś ci, którym wiedzie się lepiej, albo częściej nie mają potomstwa, albo wychowują je w mniej trwałych związkach.

Z tych względów słuszna jest diagnoza dra Aleksandra Surdeja o kryzysie polskiej rodziny oraz polityki rodzinnej państwa („Sprawy rodzinne", „Dziennik Polski" 26.03.2008). Demografia nie jest być może tak tragiczna, jak ją przedstawia autor, który chyba nie uwzględnia falowej dynamiki urodzeń w Polsce po ostatniej wojnie, niemniej nawet po przyjęciu tej korekty stan jest niepokojący. Jeśli tendencje demograficzne i migracyjne się nie zmienią, to w 2050 r. będziemy społeczeństwem starszym niż francuskie; co najmniej 35 procent naszej populacji osiągnie wiek emerytalny (powyżej 65 r. życia), podczas gdy we Francji ten odsetek wyniesie około 30 proc. Dla rynku pracy i dla jakości usług społecznych ta prognoza już dzisiaj ma ogromne znaczenie, dlatego Surdej słusznie upomina się o inną niż obecna, oparta na systemie ulg podatkowych, politykę rodzinną państwa.

Nie jestem jednak pewien, czy w diagnozowaniu obecnego stanu nie przecenia roli czynników kulturowych. Te mogą wpłynąć destrukcyjnie na polską rodzinę (jak stało się np. w Irlandii), ale wcale nie muszą. Badania podejmowane od wielu lat na Uniwersytecie w Michigan wskazują, że społeczeństwa tak różne pod względem stopnia zamożności, jak polskie i amerykańskie, wciąż zajmują niemal identyczne miejsce na skali mierzącej stopień faktycznego przywiązania do wartości tradycyjnych, a jednocześnie społeczeństwa o porównywalnym poziomie konsumpcji, np. amerykańskie i japońskie, mogą diametralnie różnić się pod względem katalogu wyznawanych wartości. Jeśli zatem przeciwdziałanie destrukcyjnym tendencjom w kulturze miałoby stać się przedmiotem polityki państwa, to z natury rzeczy powinna ona objąć sferę edukacji. Rodziny, które zechcą z tej oferty skorzystać, nie przestaną być gorącym ogniskiem wartości w nijakim świecie pop-kultury, o ile tylko szkoła naprawdę będzie uczyć myśleć, mówić, pisać, a także rozmawiać, redagować, negocjować, śpiewać, grać na instrumencie. Społeczeństwa, które tej umiejętności nie posiądą, będą bezbronne wobec nawet prymitywnych metod manipulacji politycznej czy reklamowej. Lawinowy, a nieuzasadniony wzrost wydatków indywidualnych i budżetowych na środki farmakologiczne w Polsce pozwala sądzić, że już tak się dzieje.

Z wychowaniem do twórczości i z aktywnością kulturalną obywateli jest u nas wciąż źle, ale - na szczęście - społeczna świadomość tego faktu rośnie. Organizatorzy konkursu Pro Publico Bono na najlepszą inicjatywę obywatelską odnotowują coraz większą aktywność właśnie w sferze kultury. Jeśli te działania znajdą partnerów wśród przedstawicieli samorządów i administracji rządowej, Polska wyjdzie na prostą.

Gorzej przedstawia się stan społecznej świadomości w odniesieniu do gospodarki, polityki i usług publicznych. Wybór szkoły, uczelni, zawodu wciąż jest aktem odwagi zabarwionym magią, zaś decyzja o przejściu z etatu na samozatrudnienie najchętniej bywa porównywana do samobójstwa. W świadomości zbiorowej przedsiębiorca wciąż nie jest synonimem samodzielności i odwagi, lecz cwaniactwa, a urzędnik nie kojarzy się prawością, lecz indolencją i arogancją. Te skojarzenia mają swoje realne przyczyny, z których pierwszą jest brak praktycznej edukacji ekonomicznej i obywatelskiej młodzieży. Tu nie chodzi o szkolne wykłady na temat Konstytucji (te, owszem istnieją), ale nabycie umiejętności zakładania stowarzyszeń, załatwiania spraw w urzędzie, a także zakładania i prowadzenia firmy, a nawet takiego przenoszenia jej w stan upadłości, który nie narusza dobrostanu rodziny. Samodzielność ekonomiczna i społeczna wielu Polaków wciąż pozostaje postulatem, czym nie potrafimy się nawet mądrze martwić.

Tymczasem zmiany w światowej gospodarce w ciągu ostatnich kilkunastu lat zaszły tak daleko, że istniejące rozwiązania edukacyjne przestały z nimi korespondować. Już nie połowa, ale co najwyżej jedna piąta ogółu zatrudnionych pracuje w przemyśle, gdzie do niedawna jeden wyuczony zawód mógł wystarczyć na całe życie. W rozwiniętych gospodarkach lwia większość (ponad 80 proc. w USA) pracuje w usługach, gdzie firmy są małe, nietrwałe i elastyczne, toteż prawie każdy jest tam menedżerem, strategiem i inwestorem. Zwykło się twierdzić, że Polska w tym zakresie wciąż pozostaje wyjątkiem, bo u nas jedna czwarta pracujących wciąż trudni się rolnictwem. Jeśli jednak uwzględnimy wysoki stopień „ukrytego bezrobocia" na wsi oraz brak dochodowości w blisko połowie polskich gospodarstw rolnych, to łatwo obronić tezę, że w Polsce już dzisiaj mamy bardzo niewielu rolników. Niestety, sektor usług także jest u nas słaby, najsłabszy ze wszystkich krajów OECD, ale przyczyn tego stanu nie należy upatrywać w nieprzychylności prawa i administracji (one są skutkiem), ale braku przedsiębiorczej kultury obywatelskiej.

Rozmowy prowadzone przy naszym rodzinnym stole cierpią tę samą przypadłość, co debaty publiczne. Jednym i drugim brak precyzji. Nikt w Polsce nie wie (wyjąwszy być może pracowników dawnej Śląskiej Kasy Chorych), ile kosztuje konkretny zabieg medyczny wykonany w konkretnym miejscu i czasie, bo nikt w polskiej służbie zdrowia nie posługuje się współczesnym liczydłem (łac. computare, liczyć) do tego celu, dla którego zostało on stworzone. Tymczasem zarządzanie wartościami uśrednionymi, statystycznymi, przypomina rosyjską ruletkę. Białe szczyty i białe marsze są w równym stopniu krzykiem rozpaczy, jak i zbiorem pobożnych życzeń. Nauczmy się w końcu rachować.

Wszystkie dziedziny ludzkiej wiedzy mają swoje chwile przełomu, których cechą wspólną jest osiąganie większej precyzji języka. Brak nam precyzyjnej, wieloaspektowej diagnozy stanu polskich rodzin oraz długofalowych zmian, jakim one podlegają w konkretnym środowisku zamieszkania. Nawet parametry najprostsze, najłatwiejsze do zebrania, dotyczące bezrobocia i patologii społecznych są niepełne, gdyż z reguły załamują się na granicy szarej strefy gospodarki, a przecież pomaganie nie wiadomo komu zawsze przynosi nijakie skutki. Obok Rumunii jesteśmy bodaj jedynym w Europie krajem prowadzącym państwowe domy dziecka i choć samorządy od co najmniej 2000 roku wiedzą, że rodziny zastępcze i rodzinne domy dziecka są dwukrotnie tańsze i po wielokroć bardziej ludzkie niż molochy państwowe, to jednak po dziś dzień nie potrafią zrezygnować z tych ostatnich.

Dyrektorzy szkół w wielu miejscach w Polsce nie potrafią nawiązać stałej współpracy ze służbami socjalnymi ani z policją, a w wielu tych, którzy jakimś sposobem pozyskali od wspomnianych służb minimalną wiedzę o trudnej sytuacji rodzinnej części uczniów, nie mają środków ani umiejętności, by z tej wiedzy skutecznie korzystać w pracy wychowawczej. Nikt nie mierzy skorelowanych parametrów społecznych, toteż nie ma najmniejszego powodu, żeby kogokolwiek karać, jeśli te parametry się pogarszają. Nowoczesny bank, który nawet w małym miasteczku potrafi zaoferować wszystkie usługi w jednym okienku, jest kosmicznym dziwolągiem. On jeden potrafi cokolwiek scalać, korelować i wykonywać w kierunku powierzonych zadań, a nie z punktu widzenia kasy. I dlatego, paradoksalnie, tylko on ma kasę.

Jako wyborcy już teraz powinniśmy zmuszać swoich burmistrzów, wójtów i prezydentów do sporządzania pierwszych, choćby niedoskonałych, ale całościowych raportów na temat kondycji rodzin zamieszkujących naszą gminę. Ponieważ żadna ustawa takiego obowiązku w sensie ścisłym na nich nie nakłada, dlatego istnieje szansa, że te diagnozy się udadzą, bo będą przedsięwzięciem podejmowanym wyłącznie z potrzeby i dobrej woli, a nie z musu. Wolontariusz przynajmniej tu nie będzie ciałem obcym w urzędzie, a stała współpraca osób wywodzących się z różnych środowisk przynajmniej tu wzbudzi szczere uznanie ogółu.

 

Debatę o kondycji polskich rodzin i związanych z tym wyzwaniach dla polityki zainspirowało seminarium „O wartości domu rodzinnego i cywilizacji solidarności" zorganizowanego w Krakowie i Niepołomicach w dniach 29-30.03. br. przez Fundację Kolegium Wigierskie.