Krzysztof Mądel SJ
"Życie Duchowe" 1997 (4) n. 2 (10) ss. 111-132
W sztuce pobrzmiewa coś ze sztuczności. Sztuka sugeruje sztuczność, choć przecież to, co wzrusza i zmienia wyobraźnię pokoleń, a co my nazywamy dumnie sztuką, ze sztucznością nie ma nic wspólnego, wszak do istoty sztuki należy prawda, rzeczywistość najbardziej naturalna pod słońcem. Prawdziwa sztuka to prawdziwe spotkanie śmierci z życiem. Jakakolwiek sztuczność, udawanie czy pastisz niweczy sztukę, przynosząc kicz. Kiedy jednak spotkanie jest prawdziwe, kiedy w obrazie, rzeźbie czy kantacie formy rodzą się naprawdę i giną nie na niby, wówczas mamy do czynienia ze sztuką; a kiedy do tej definicji dodamy jeszcze powstawanie z martwych, otrzymamy poprawną definicję sztuki chrześcijańskiej. Niestety, także i tu wystarczy ledwie odrobina sztuczności, pozy, naśladownictwa -- w treści, barwie, rysunku, czy samej materii -- a wszystko do cna spopieli kicz. W tak zwanej "sztuce chrześcijańskiej" niebezpieczeństwo kiczu jest nawet większe. Tu nie tylko potyczka śmierci z życiem może być udawana, ale i zmartwychwstanie.
Vincent van Gogh należał do wąskiej grupy wielkich współczesnych artystów, który z powodzeniem podjął ideał sztuki chrześcijańskiej. Życie, śmierć i zmartwychwstanie spotkały się na jego płótnach tak, jakby nie chciały się rozstać. W sto parę lat po swojej śmierci Vincent pozostaje malarzem awangardowym, ekspresyjnym i współczesnym, obecnym także w kulturze masowej. Albumy, filmy, oleodruki, plakaty, reklamy i CD z Van Goghem.
Czy jednak naprawdę był artystą chrześcijańskim? Co kryje się w tych przepastnych błękitach, bursztynowych łanach, turkusowo-różanych ogrodach położonych czystym kolorem na płótnie? Czy śmiertelnie szczere portrety Arlezjanek mówią prawdę o życiu wiecznym?
Patrząc na obrazy Vincenta van Gogha trudno uniknąć pytania o jego religijność. Dobrą okazją do rozmowy na ten temat jest Modlitwa Vincenta, którą publikujemy (po raz pierwszy po polsku) w bieżącym numerze ŻD. Ten wzruszający tekst do niedawna pozostawał zupełnie zapoznany.[1] Wcześniej jednak oddajmy głos faktom.
Vincent Willem van Gogh (1853-1890) urodził się i wychował w rodzinie holenderskiego pastora. Młodość spędził w otoczeniu, które można by określić jako umiarkowanie religijne, a zarazem mało wyrobione pod względem artystycznym. Systematyczną naukę pobierał tylko do piętnastego roku życia -- ojca nie było stać na więcej: miał na utrzymaniu jeszcze pięcioro innych dzieci. Vincent szybko zaczął utrzymywać się z pracy własnych rąk. Dzięki rekomendacji stryja trafił do firmy handlującej grafikami i reprodukcjami obrazów, której stryj był udziałowcem. Jako ekspedient sklepów Goupil et Société mógł poznać kolejno Hagę, Londyn i Paryż. Samodzielnie poznawał także literaturę i malarstwo. Keats i Michelet, Constable i Daubigny, Ingres, Gainsborough, Turner i wielu, wielu innych. W 21. roku życia przeżył wielkie ewangeliczne nawrócenie. Było ono do pewnego stopnia konsekwencją zawodu miłosnego, a po części sprowokowała je także śmierć kilkorga bliskich mu osób. W lipcu 1874 r. Vincent oświadczył się Eugenii Loyer i został odrzucony, zaś nieco później zmarła jego kuzynka Annette Haanebeek, wuj Jan Carbentus i przyjaciel Weehuizen. Jednak pierwsze oznaki świadomego poszukiwania wiary pojawiają się w życiu Vincenta już wcześniej. Na przykład w czerwcu 1873 r. pisał bratu Theodorowi, że odkrywa wartość obrazu G. H. Boughtona Purytanie w drodze do kościoła (God Speed!). To bardzo przeciętne dzieło urzekło go swoim nastrojem: było nabożną alegorią ludzkiego losu, pochwałą modlitwy i pracy, ale przede wszystkim -- pochwałą pracy w winnicy Pańskiej (L10)[2]. U Johna Keatsa znalazł poemat Do jesieni (To Autumn) i inne wiersze, ale także Wigilię św. Marka (The Eve of Saint Mark), nawiązującą do męczeństwa Apostoła (L10a). Obejrzana w Londynie we wrześniu 1873 r. wystawa młodych Belgów, obudziła w Vincencie refleksje par excelance religijne, doszedł mianowicie do wniosku, że współczesne malarstwo angielskie najlepiej reprezentuje Archanioł zabijający Szatana (nie podaje autora) oraz "mądre płótno Prinsep'a": Szatan wchodzący w hordę świń nad Jeziorem Genezaret (L11).
Jednak jego natchnieniem stawał się wtedy także Michelet. To on był jego przewodnikiem po krainie uczuć: Ja także wierzę, że kobieta i mężczyzna mogą tak się zjednoczyć, i to całkowicie, że nie będą już dwoje, ale jednym (z L'Amour). Porywa go zwłaszcza pewien fragment z Le aspiration de l'automne, w którym Michelet odbywa wraz z czytelnikiem barwną podróż sentymentalną. Oto wspomnienie nieznajomej damy widzianej przez autora w czasie spaceru wywołuje inny, zachowany głębiej w pamięci zapis: wspomnienie wzruszającego portretu kobiety, widzianego dawno temu w jakimś muzeum. Tę nostalgiczną podróż po zakamarkach pamięci i wyobraźni kulminują więcej niż nostalgiczne pytania skoncentrowane wokół postaci "spotkanej" jedynie za pośrednictwem sztuki kobiety: Jak się nazywała? Czy zaznała szczęścia? Czy zdołała pokonać wszystkie trudności tego świata? Vincent wielokrotnie przepisuje ulubiony fragment z Le aspiration (m.in. w liście do Carolien i Willema Van Stockum-Haanebeeków, L11a). Tekst Micheleta najwyraźniej trafnie oddawał jego własne wędrówki uczuciowe.
Kiedy jednak w maju 1875 r. Vincent opuszcza Londyn, aby rozpocząć pracę w paryskim oddziale firmy Goupil, czyta już tylko O naśladowaniu Chrystusa Tomasza à Kempis i Biblię. Do regularnej lektury Pisma św. nakłania także Harry'ego Gladwella, z którym dzieli kwaterę na Montmartrze. Mamy zamiar przeczytać ją całą -- oznajmia bratu. (Wspomniany egzemplarz Biblii zachował się do dziś). Jednocześnie poleca Theo, żeby czym prędzej wyrzucił wszystkie książki Renana i Micheleta, tak jak on sam to właśnie zrobił (aczkolwiek tych stron z Micheleta z opisem portretu kobiecego [pędzla] Filipa de Champaigne nie powinieneś zapomnieć, L42). Radzi bratu czytać Erckmanna-Chatriana oraz Julesa Bretona, bo tym, co miłują Boga, wszystko wyjdzie na dobre -- powtarza za tym ostatnim (L48). Rekomendując wiersze Heinego i Uhlanda dodaje przestrogę: Trzeba jednak uważać, mój chłopcze, to niebezpieczna lektura; iluzje [poezji] nie trwają długo, nie należy ulegać im zbyt pochopnie (L49).
Także w Paryżu zaczyna coraz częściej chodzić do kościoła. Jego pobożność rozpala się do tego stopnia, że zaniedbuje pracę w sklepie, w wyniku czego dostaje wymówienie. Dość szybko udaje mu się znaleźć inną, bezpłatną tym razem posadę i w kwietniu 1876 r. jedzie do angielskiego Ramsgate, gdzie pełni funkcję wychowawcy w szkole pana Stokesa. Kolejne lektury, nędza londyńskich przedmieść (oglądana z bliska, bo w czerwcu Stokes przenosi swoją szkołę na obrzeża Londynu), ale nade wszystko ciągnący się od czasów paryskich związek z metodystami sprawia, że Vincent zaczyna coraz częściej myśleć o powołaniu duchownym. W maju 1876 r. bierze udział w dorocznym spotkaniu metodystycznego ruchu odnowy (Rivivalists), któremu przewodniczy Dwight L. Moody (L57). Dwa miesiące później opuszcza Stokesa i rozpoczyna pracę u metodysty T. Slade Jonesa, jako pomocnik kaznodziei i nauczyciel w niedzielnych szkółkach. Na Boże Narodzenie wraca wyczerpany do Holandii.
Zaniepokojony jego stanem ojciec nie chce, żeby Vincent został świeckim katechistą u metodystów. Jeśli już chce głosić słowo Boże, to raczej niech zostanie jak on sam -- duchownym Holenderskiego Kościoła Reformowanego. Pastor van Gogh przekonuje syna, żeby nie wracał do Anglii, i znajduje mu pracę w księgarni w Dordrechcie. Tam, podobnie jak w Paryżu, Vincent dość lekko traktuje swe obowiązki. Miast troszczyć się o interes sklepu, mówi klientom szczerze, co myśli o książkach, zniechęcając ich nieraz do jakiegokolwiek zakupu. W wolnych chwilach przepisuje Pismo św. w równoległych kolumnach: po francusku, niemiecku, angielsku i holendersku, a wieczorami chodzi na nabożeństwa do różnych kościołów. Na początku maja 1877 wyjeżdża do Amsterdamu na studia teologiczne. Mieszka u wujostwa i bierze korepetycje z łaciny i greki, z myślą o egzaminach wstępnych na teologię na Uniwersytecie Amsterdamskim. Mniej więcej po roku okazuje się, że wyniki tych przygotowań są zupełnie niezadowalające, więc Vincent opuszcza Amsterdam i w sierpniu 1878 r. rozpoczyna w Brukseli trzymiesięczny kurs dla ewangelistów-praktyków. Także te studia kończy niepomyślnie. Czytanie kazań z kartki dyskwalifikuje go jako kaznodzieję. Mimo to, w listopadzie 1878 r. jedzie do Borinage w Walloonii (Belgia), aby głosić Ewangelię najuboższym. Odwiedza chorych i prowadzi spotkania biblijne dla górników i ich rodzin, w zaadaptowanej do tego celu sali. Utrzymuje się z lekcji, jakie daje dzieciom miejscowego listonosza. Pod koniec roku Komitet Krzewienia Wiary, stając jakby przed "faktem dokonanym", powierza mu na pół roku parafię w Wasmes. Vincent pracuje tam z niezwykłym poświęceniem, rozdając wszystko potrzebującym. Całe noce spędza przy chorych, a wreszcie opiekuje się ofiarami jednej z górniczych katastrof. Przełożonym nie podoba się ten styl pracy i jego misja zostaje przedłużona tylko na trzy następne miesiące. Ciężką zimę 1879-80 spędza w Borinage pędząc tułaczy żywot. Przeżywa poważny kryzys wiary. Zaczyna rysować.
W naturze ukryta jest wielka tajemnica -- pisze nieco później do brata. -- Już samo życie jako takie jest zagadką, zagadkową rzeczywistością w samym środku innej zagadki. Kimże my jesteśmy, żeby chcieć ją rozwikłać? Jesteśmy w rzeczywistości ledwie ziarnkiem pyłku tej wielkiej społeczności, przed którą zadajemy sobie pytanie: Gdzie ona zmierza, do Boga czy do diabła?
'A mimo to, słońce się podnosi' -- mówi Victor Hugo (L242).
Kryzys religijny Vincenta miał specyficzny charakter. Vincent, jak można przypuszczać, nigdy nie utracił wiary w istnienie i dobroć Boga -- w każdym razie rozległy zbiór jego listów, prawdziwe zwierciadło jego duszy, nie zawiera śladu tego rodzaju przeżyć. Jest natomiast prawdą, że po r. 1879 oddalił się wyraźnie od Kościoła, a nawet od samego chrześcijaństwa. Kiedy w 1881 r. zjawił się na Boże Narodzenie u rodziców, mimo świątecznej pory i mimo nalegań ojca nie chciał pokazać się w kościele na żadnym nabożeństwie. To zgubne rozdwojenie trwało w nim przez całe ostatnie dziesięć lat życia. Zaraz na początku tej dekady Vincent powtórzył w pewnym sensie ewolucję, którą kultura holenderska przechodziła w ciągu całego jego pokolenia, począwszy od lat sześćdziesiątych XIX wieku -- ewolucję, która we Francji rozpoczęła się już wcześniej i dokonywała się w sposób o wiele bardziej złożony i bardziej gwałtowny.
Spektakularnym uosobieniem tych przemian, jeśli idzie o Francję, jest choćby postać wspomnianego Julesa Micheleta (1798-1874), gorliwego hugenoty, który z czasem stał się bezkrytycznym piewcą rewolucji francuskiej. Michelet stworzył zdecydowanie areligijną koncepcję historii, pojętej jako walka ludzkiej wolności z fatalizmem natury i czasu. Prawdziwa historia człowieka była dla niego historią triumfu Sprawiedliwości nad Łaską, czyli triumfu ideałów wypisanych nad rewolucyjnych sztandarach nad chrześcijańskim dogmatem, a także nad arbitralna władzą monarchii. Michelet stworzył także nowy rodzaj historiografii, silnie i świadomie naznaczonej subiektywizmem, dążącej do żywej syntezy wszystkich historycznych danych, a skierowanej ku jednemu: ku "wskrzeszeniu" przeszłości.
Kultura holenderska ostatnich dekad XIX w. zsekularyzowała się jeszcze szybciej niż katolicka Francja. Szybciej, bo pod wpływem Francji. W ciągu zaledwie jednego pokolenia poeci w sutannach, pastorzy do pióra i mistrzowie liturgicznej oracji stali się (oni lub ich dzieci, jak Vincent) dziennikarzami, malarzami, handlarzami sztuki, kupcami. W latach osiemdziesiątych tzw. "dominokracja" (od holend. dominee -- duchowny) miała się już ku schyłkowi. Młodzież czytała teraz francuskich naturalistów i jeśli już dowiadywała się czegoś o chrześcijaństwie, to raczej nie z Biblii, ale od Renana i Micheleta.
Wytrącony z równowagi przez niepowodzenia w Borinage Vincent wpadł w sam środek tego klimatu: Religia minie, a Bóg pozostanie -- powtarzał teraz za Hugo. U Garvaniego znalazł receptę na przyszłość: Chodzi o to, żeby uchwycić w tym, co przemijalne, to, co nie przemija (L253). W pewnym sensie "wiara" Vincenta zradykalizowała się jeszcze bardziej: duchowe odnowienie, o które walczył jako na wpół-samozwańczy misjonarz, teraz wydało mu się czymś niewystarczającym. Doszedł mianowicie do wniosku, że ewangeliczna praca u podstaw społeczeństwa (na jego nizinach) to za mało. Potrzeba pracy u samych podstaw kultury. "Czy wystarczy nam [dzisiaj] Biblia? -- pytał siostrę Wilhelminę w jednym z listów. -- W naszych czasach, jak sądzę, Jezus powiedziałby tym, którzy siedzą w nastroju melancholii: To nie tutaj, wstańcie i idźcie. Dlaczego szukacie żywego pośród umarłych? Jeśli pisane i mówione słowo ma być światłością świata, to naszym prawem i naszym obowiązkiem jest uznać, że żyjemy w takich czasach, kiedy powinno ono być właśnie tak pisane i mówione -- tak aby można było znaleźć coś równie wielkiego, równie dobrego, równie oryginalnego i równie potężnego, co mogłoby zrewolucjonizować całe społeczeństwo -- możemy to porównać do jasnego poczucia swej tożsamości [obecnego] w pierwszej rewolucji chrześcijan" (W1).
Wydaje się, że przekonania teologiczne Vincenta z tego okresu do jakieś stopnia korespondowały z tym nurtem w teologii protestanckiej, któremu początek dał Friedrich Schleiermacher (1768-1834). Schleiermacher definiował religię w kategoriach uczucia i intelektu. Zbawienie w jego rozumieniu polegało na odzyskiwaniu przez człowieka doskonałej świadomości boskiej w miejsce swej ludzkiej świadomości, obciążonej grzechem i oddanej sprawom tego świata. Vincent nie miał najmniejszego pojęcia o poszczególnych doktrynach teologicznych. W sprawach religijnych kierował się niemal wyłącznie intuicją uformowaną nie przez teologów bezpośrednio, lecz przez literaturę. Zapewne łatwo uznałby za swoje Schleiermachera przekonanie o głębokiej zgodności kultury i wiary. Wiele innych intuicji teologicznych (często błędnych) przyjmował w dobrej wierze od swoich współczesnych. W jakimś czasopiśmie znalazł na przykład recenzję Mojej religii Tołstoja i zaraz zajął się jej "doktrynalną" warstwą: Nie wygląda na to, żeby on [Tołstoj] wierzył w zmartwychwstanie ciała czy duszy -- relacjonował bratu. -- Nade wszystko nie wydaje się, żeby wierzył w niebo; to znaczy jako nihilista racjonalizuje wszystko, ale, w pewnym sensie jakby w opozycji do tego, przywiązuje wielką uwagę do dobrego robienia tego, co się robi, bo najprawdopodobniej nic innego nie pozostaje. I jeśli nie wierzy się w zmartwychwstanie, to wydaje się, że trzeba wierzyć w coś zastępczego, w długie życie, w pochód ludzkości -- człowiek i dzieło będą niechybnie trwać dla wszystkich przyszłych pokoleń ludzkich. Tak więc, pociesznie, które przynosi [Tołstoj], nie powinno być ulotne... (L543). Najwyraźniej Vincent nie identyfikował się całkowicie z Tołstojem, miał wszakże jeszcze innych "proroków". W Kandydzie Voltaire'a, u Rabelais'a, u G. de Maupassanta i u H. Rocheforta znajdował śmiech, u Goncourtów (Germine Lacerteux) i u Zoli (La Joie de Vivre) -- prawdę. Francuscy naturaliści zostawili potomnym prawdziwe arcydzieła i on w to nie wątpił (W1). Jego mistrzami są także poeci, choćby Whitmann: On widzi w przyszłości, a nawet już teraz, świat bogatej, ucieleśnionej miłości, silnej i prostej -- przyjaźni -- pracy -- pod wielkim rozgwieżdżonym niebem czegoś, co nade wszystko można nazwać jedynie Bogiem -- i miejscem wiecznym ponad naszym światem (W8).
Nikt jednak nie przekazuje orędzia wiary tak doskonale jak mistrzowie światła i barwy. Pierwszym spośród nich jest Rembrandt. W jego Uczniach z Emaus i w Żydowskiej narzeczonej można spotykać subtelną obecność żywej istoty: tę niepokojąca delikatność, to nieskończenie nadludzkie otwarcie, które zarazem wydaje się tak naturalne, jak to zdarza się nieraz u Szekspira (L597). Drugim mistrzem jest Millet: "Och, Millet! Millet! Jak on namalował ludzkość i To, co na Wysokościach, co tak bliskie i święte! I pomyśleć dzisiaj, że ten człowiek płakał, kiedy zaczynał malować, że Giotto i Fra Angelico malowali na kolanach, a pełen strapień, wrażliwy Delacroix... niemal z uśmiechem" (W20). Millet od zawsze był dla Vincenta archetypem "wierzącego". Millet nauczył go "wiary karbonariuszy" i mądrego widzenia pejzażu oraz tego, że o sprawy ducha trzeba walczyć, że niczego nie można dokonać bez ascezy: "Nie potrafię tego dokładnie wyrazić. To musi być je ne sais quoi w człowieku, które zamyka mu usta i każe mu być aktywnym -- to pewien dystans [obecny w nim] nawet wtedy, kiedy zabiera głos -- powtarzam: [chodzi] o wewnętrzną siłę, która pcha go ku działaniu. W ten sposób osiąga się wielkie rzeczy -- dlaczego? Bo ma się wewnętrzne uczucie przyzwolenia na to, co ma przyjść. Pracuje się -- co dalej? Nie wiem" (L306).
Vincent pisał te słowa do brata latem 1883 r. w Hadze, gdzie uczył się (praktycznie samodzielnie) rysunku, opiekując się jednocześnie chorą prostytutką i jej dzieckiem. Kryzys sprzed paru lat minął. Vincent oceniał wszystko co robi i co widzi z tej samej co dawniej perspektywy i była to perspektywa religijna, a zarazem, jak sądził, perspektywa prawdziwie chrześcijańska. Na sposób duchowy pojmował nawat ćwiczenia z kłębkami kolorowej wełny, na których uczył się kompozycji barw: "Prawa rządzące kolorami są niewypowiedziane piękne, ponieważ nie są przypadkowe. Na tej samej zasadzie ludzie dzisiejsi nie wierzą już w Boga, który kapryśnie i despotycznie przelatuje od jednej sprawy do drugiej, ale mają coraz więcej respektu i uznania dla wiary w naturę -- na tej samej zasadzie i z dla tych samych racji, jak sądzę, staroświecka idea wrodzonego geniuszu, natchnienia, itp. powinna być -- nie mówię: odrzucona, ale spokojnie przemyślana na nowo, oczyszczona -- i poważnie zmodyfikowana" (L371).
Był pod urokiem porządku odkrywanego w naturze. Prawa rządzące barwami poznawał czytając Delacroixa. Odkrywał je z całą pokorą. Kiedy siedem lat później (a na dwa miesiące przed śmiercią Vincenta) Albert Aurier napisze o Vincencie i jego koloryzmie entuzjastyczny artykuł w Mercure de France, on odbierze te pochwały wyłącznie jako grzeczność. Jego zdaniem Aurier napisał o tym, jak mogłoby być, a nie o tym, jak jest, dlatego po przeczytaniu tekstu Aurierra on woli się uważać nie za kompozytora barw, ale za szewca (L626).
Vincent swoim rzemiosłem chciał głosić Ewangelię. Współczesne malarstwo religijne rodziło w nim, jak pisał, bolesne uczucie upadku zamiast postępu (L615), dlatego on tym więcej starał się, aby rysować w sposób ewangeliczny i wyrażać ludzką duszę tak, jak to zrobili starzy mistrzowie. Sztuka i Ewangelia zespalały się w nim w jedno zarówno wtedy, gdy kopiował religijne tematy z Delacroixa i Rembrandta, jak i wtedy, gdy ustawiał sztalugi pod rozgwieżdżonym niebem, żeby malować strzeliste cyprysy (L543). Było to pragnienie Sztuki i pragnienie Ewangelii. Ale chyba tylko pragnienie. Vincent potrafił je oswoić rzucając się w wir pracy, umiał je rozwiązać na płótnie, nie znajdował jednak tego zaspokojenia, które przed r. 1880 dawała mu modlitwa, lektura Biblii czy praca w kościele. Wiedział też dobrze, że i w samym rzemiośle inni radzili sobie lepiej niż on. Fra Angelico i Giotto zdołali wyrazić prawdę o niebie i o ziemi. "A my, impresjoniści, czyśmy dokonali już czego podobnego? Sponiewierani w życiowym boju... Kto przywróci duszy to, co porwał podmuch rewolucji? -- oto krzyk rozpaczy jaki wydał poeta innego pokolenia, który jak się wydaje przeczuwał naszą dzisiejszą słabość, choroby, zagubienie. Myśląc o tym, ale z daleka, chcę się zmienić, a także [chcę się jakoś] usprawiedliwić z tego, że wiele [z moich] obrazów jest mimo wszystko prawie krzykiem rozpaczy, a przecież wiejskie słoneczniki mogłyby być symbolem wdzięczności" (W 20). Pragnienie pali go jak nieokiełznany ogień. Jego modlitwą jest teraz oglądanie twarzy lub liścia, Ewangeliami są cztery pory roku, codzienną liturgią -- plener, a Kościołem -- otwarte niebo -- Żyje na miarę pragnień. Trochę tak, jakby to on sam musiał odpowiedzieć na wszystkie pytania od początku.
W 1885 r. maluje Otwartą Biblię. Księga otwarta jest na 53 rozdziale proroka Izajasza, gdzie znajduje się jedna z czterech Pieśni cierpiącego Sługi Jahwe. Obok Biblii leży mała żółta książeczka. Jest to La joie de vivre Zoli. Dla Vincenta obie lektury mówią o tym samym: mówią o Jezusie Chrystusie. W liście do brata pisze jak on sam rozumie Chrystusa: Najpierw był zwykłym cieślą, ale wzniósł się do czegoś innego, czymkolwiek by to było -- do osobowości tak pełnej współczucia, miłości i dobra, powagi, że ciągle jest się przez nią pociąganym. Generalnie rzecz biorąc, z pomocnika cieśli stał się mistrzem ciesielskim, zniewolonym, zeschłym, godnym pożałowania, nagim -- i cokolwiek by powiedzieć o Jezusie, miał inne zapatrywania niż mój przyjaciel, stolarz z sąsiedztwa, który wzniósł się do godności właściciela domu, jest próżny i ma wyższe mniemanie o sobie niż Jezus (L306). Vincent wozi ze sobą całą serię grafik i reprodukcji malarskich przedstawień Chrystusa, nie ma jednak odwagi Go malować. Nawet później, w Arles, jest przekonany, że nie powinien jeszcze zaczynać pracy nad Chrystusem w Ogrodzie Oliwnym, że co najwyżej ma prawo do samych drzew oliwkowych, bo właściwych proporcji sylwetki Chrystusa nigdy nie udałoby mu się znaleźć i wszyscy by to zaraz zauważyli (L614).
Pewnym wyjściem z trudności jest kopiowanie. My, artyści ciągle jesteśmy wzywani do tego, żeby komponować samych siebie i być tylko kompozytorami. Wielu nie zajmuje się kopiowaniem, inni tak; ja zająłem się kopiowaniem przypadkowo i widzę, że uczę się przez to sporo, ale nade wszystko znajduje w tym wytchnienie. Pędzel chodzi mi w palcach jak skrzypcowy smyczek i wyłącznie dla mojej przyjemności (L607). Vincent pisał te słowa we wrześniu 1889 r., kiedy w zakładzie dla obłąkanych w Saint-Paul-de-Mausole (okolice Saint-Rémy) robił kopię Piety Delacroixa.[3] Z Delacroixa brał rysunek, a następnie kładł kolory według reguł, których po części nauczył się właśnie od Delacroixa, a po części opracował sam: fiolet i żółcień stanowiły tam najsilniejszy kontrast barwny, następnie szedł pomarańcz z niebieskim, a wreszcie najsłabszy kontrast: zieleń z czerwienią.[4] Kolory były tu osobami dramatu. Pierwszy ślad pędzla na płótnie zawiązywał intrygę. Dawał początek nieskończonej, boskiej harmonii -- harmonii niezgłębionej, a przecież zbudowanej z czystych konieczności; harmonii zdolnej wyrazić wszystko.
Jednak w Saint-Paul-de-Mausole Vincent nie myślał już o regułach. Wszystkie ćwiczenia kolorystyczne miał już dawno za sobą. Kładł farby szybko, lekko i genialne, posługując się wyłącznie intuicją. Improwizując, kładę kolory, ale także, zrozum, samego siebie -- oczywiście szukając w pamięci ich obrazów, ale sama pamięć, "luźna harmonia barw, która jest szłuszna przynajmniej w uczuciach", jest moją własną interpretacją (L607). Akurat w czasie kopiowania Piety natrafił na artykuł Pierre'a Lotiego opowiadający o losach kopiowanego obrazu. Wyczytał tam, że Pieta Delaroixa znalazła się w rękach królowej Węgier (lub innego z tamtych krajów), która pisywała wiersze pod pseudonimem Carmen Sylva. Jej postać wzruszyła Vincenta: była bezdzietną kobietą, jak dzwon bez serca - głos brązu może być przepiękny, ale jego głosu nie usłyszysz (L607). Tajemnicza Carmen Sylva była współczesną "matką bolejącą", bo los Madonny opłakującej utratę Syna jakoś się w niej się powtórzył: ona sama po prostu nigdy nie doczekała się syna. Vincent dostrzegał jeszcze inne analogie.
Wiesz dlaczego obrazy Eugène Delacroix'a, zarówno te historyczne jak i religijne, Łódź Chrystusa, Pieta, Krzyżowcy, mają na mnie taki wpływ? -- pytał brata w liście pisanym rówież z Saint-Paul-de-Mausole. -- Ponieważ, kiedy Eug. Delacroix malował Gestsemanię, wcześniej poszedł, żeby zobaczyć na własne oczy jak wygląda ogród oliwny; zrobił podobnie, jeśli chodzi o morze podniesione mistralem, ponieważ on musiał sobie powiedzieć -- ludzie, o których mówi nam historia, weneccy dożowie, krzyżowcy, apostołowie, święte niewiasty, mieli podobny charakter i żyli podobnie jak my, ich obecni potomkowie. I muszę ci powiedzieć -- zobaczysz to samo w [mojej] Piastunce [La Berceuse], niezależnie od tego, ile w nej błędów i jak niedoskonała jest to próba -- gdybym tylko miał siłę ciągnąć to dalej, robiłbym z natury portrety wielkich świętych i świętych kobiet, które wyglądałyby jak z innej epoki, a byłyby to zwyczajne, dzisiejsze kobiety, ale miałyby doprawdy wiele wspólnego z najpierwszymi chrześcijanami (L605). Vincent namalował Piastunkę w Arles na początku 1889 r., a więc już po pierwszej depresji i po nieszczęsnym wypadku z uchem. (Po sprzeczce z Gauguinem w Boże Narodzenie 1888 r. Vincent popadł w silną depresję i obciął sobie ucho brzytwą). "Piastunką" była teściowa jego dobrego znajomego, Roulina, listonosza z Arles. Vincent zrobił jej dwa portrety, tak aby ona sama mogła wybrać jeden z nich dla siebie, sportretował także samego Roulina i jego żonę (L578). Choć wiedział wtedy dobrze, że nie może o sobie powiedzieć: "wiem jak się robi portret", bo to nieskończone (L604), to jednak sięgał dość często po portret, bo uważał, że jest on najdoskonalszą formą wyrazu. Chciał namalować "Francuza z Południa", tak jak Millet w swoim czasie zdołał sportretować "człowieka Brabancji". Do malarza Isaäcsona pisał, że idzie mu o pokazanie ludzkiej istoty (L614a). Innym razem zaś wyznał w liście Gauguinowi, że starał się zrobić według jego wskazówek portret Arlezjanki: syntezę Arlezjanki a zarazem ich [Vincenta i Gauguina] wspólnej pracy. Pisał mu także, że sportretował doktora Gacheta i w tym portrecie jest coś z tego, co sam Gauguin, jak powiedział, zawarł w swoim Chrystusie w Ogrodzie Oliwnym -- pewien wyraz łamiący serce (L643, list nie został wysłany).
Portret doktora Gacheta jest jednym z ostatnich jakie Vincent wykonał. Powstał w czerwcu 1890 r. w Auvers-sur-Oise koło Paryża, gdzie spędził swoje ostatnie dwa miesiące właśnie pod opieką doktora (Gachet był psychiatrą). Vincent napisał zaraz siostrze, że na twarzy jego Gacheta pojawia się wyraz melancholii, który tym, co będą oglądać obraz, może wydać się grymasem. Jednak jest rzeczą konieczną malować to właśnie tak, bo w przeciwnym razie -- porównajmy to ze spokojem dawnych portretów -- nie udałoby się oddać należycie tego wyrazu i pasji, które są obecne w naszych współczesnych twarzach: jakby oczekiwania na coś, a zarazem wzrostu (W23).
O tym trudnym oczekiwaniu Vincent pisał do siostry już rok wcześniej, kiedy Wilhelmina opiekowała się śmiertelnie chorą Madame Duquesne: Niezależnie od tego, jak straszną tajemnicą są te cierpienia, to jednak w rzeczywistości jest w nich coś słodkiego i prawdziwie wielkiego -- coś co daje podobny efekt, jak zadziwiający wzrost zielonego pędu na starym, połamanym dachu (W11). W tym samym liście opisał siostrze antyczny grobowiec, który widział niedaleko Arles. Na grobowej płycie widniała inskrypcja: "Błogosławiona bądź, Thebe, córko Telhui, kapłanki Osiris, która nigdy na nikogo się nie skarżyłaś".
Vincent był przekonany, że tajemnica cierpienia ukryta w ludzkiej twarzy obecna jest także w pejzażu -- więcej, w pewnym sensie dopiero pejzaż może ją należycie wyjaśnić: Ucząc się cierpieć bez narzekania -- pisał do brata -- ucząc się patrzeć bez dezaprobaty na ból, ryzykujesz, że możesz oszaleć; ale choć to jest całkiem możliwe, możliwe jest również, że [raczej] odnajdziesz błysk mglistej nadziei na to, że po drugiej stronie życia poznamy być może prawdziwe racje istnienia tego cierpienia, które oglądane z naszej strony wypełnia niekiedy cały horyzont i osiąga proporcje beznadziejnej rozpaczy. Bardzo niewiele o nim wiemy, jak i o samych proporcjach, dlatego lepiej jest patrzeć na pole zboża, czy nawet na obraz, które je przedstawia (L597).
W krajobraz wpisana jest Ewangelia. Ten najbardziej istotny zapis jest bardzo prosty: patrząc na pole zboża nie można nie widzieć nieba. Niebo rozciąga się nad horyzontem, nad ziemią, jest większe od ziemi -- i to są właściwe proporcje. Z kolei ziarno musi obumrzeć, aby móc wydać plon, w ziarno wpisana jest bolesna przemiana, ale sens tej przemiany jest poza nim -- jest w niebie, w które wycelowane są kłosy. Niebo nosi w sobie wszystkie tajemnice ludzkiego losu. Rzecz w tym, żeby nigdy nie stracić go z oczu. Żeby nie stracić proporcji. Na swoich autoportretach Vincent bardzo często zaznaczał grubą kreską granicę między niebem i ziemią. Czerwona linia biegła często dokładnie na wysokości oczu. Właśnie tak jest w pełnym bólu z Autoportrecie z zabandażowanym uchem. Dym unoszący się z fajki oznacza tam przejście ze śmierci do życia.
Dla Vincenta pejzaż był prawdziwą księgą Objawienia. Lubił szczególnie widok zachodzącego słońca. Zdarzyło się, na przykład, że w czasie spaceru z Nuenen, gdzie mieszkali rodzice, do Eindhoven Vincent zatrzymał towarzyszącego mu Antona Kerssemakersa, żeby móc spokojnie popatrzeć na zachodzące słońce. Przysłonił sobie wtedy oczy rękami i mrużąc powieki zawołał: "Na miły Bóg, jak ten stary to robi -- Bóg czy jak go zwać -- ? My też powinniśmy być w stanie to zrobić. Mój Boże, mój Boże, jakie to piękne! Jaka szkoda, że nie przygotowaliśmy palety, przecież to zaraz zniknie".[5]
Na jednym z ostatnich jego pejzaży, Polu zboża z wronami, ziemia i niebo poruszają się w przeciwnych kierunkach. Ciężkie od deszczu chmury kłębią się i uciekają w lewo. Ziemia jest jeszcze bardziej "skłębiona", jakby gotowa do skoku. Kręta polna droga, falujące grządki ziemniaków i pieniące się łany szczerozłotej pszenicy wykonują ruch w prawo, do góry, tak jakby chciały wskoczyć w niebo za odlatującymi wronami. Jestem cały w nastroju aż nazbyt wielkiego spokoju -- napisał do matki -- w nastroju tego płótna (L650).
Zamieszczona niżej modlitwa Vincenta[6], powstała jeszcze w początkach jego ewangelicznej pobożności, uprzytamnia nam jak intensywne już wtedy były doświadczenia duchowe późniejszego artysty. Wzburzona, brunatno-zielono-złota rzeka, wyrywająca się z ziemi ku rozpiętemu jak żagiel niebu już wtedy drążyła w jego wnętrzu swoje kryto i potężniała. Trudno oprzeć się wrażeniu, że ten spieniony nurt nigdy nie osiągnąłby swej zadziwiającej czystości i piękna, gdyby od samego początku nie towarzyszyły mu modlitwa, lektura Pisma św. i silna identyfikacja z Chrystusem. To właśnie one nadawały wewnętrzną spójność przeżyciom, uczuciom i przedsięwzięciom Vincenta. To, co nastąpiło później, po fiasku misji duszpasterskiej w Borinage (1880 r.), było już tylko kolejnym aktem wielkiego duchowego spektaklu. Trudno również oprzeć się wrażeniu, że to nie zmienność substancji doznań, ale raczej pewne niepomyślne zmiany w samej obsadzie dramatu zraniły śmiertelnie ich głównego protagonistę: oto po klęsce w górniczym Borinage dość gwałtownie zamarł w Vincencie świat spontanicznie przeżywanego chrześcijaństwa; jego życie duchowe spajała teraz już nie tyle modlitwa, co raczej sama alchemia sztuki; a centrum duchowej identyfikacji stał się jego "nowy" Chrystus -- synkretyczny, kosmiczny i już prawie nieobecny w nim samym. Brunatno-zielono-złota rzeka wylała się z Vincenta na płótno i tam zaczęła żyć swoim własnym, szalonym tempem.
Zanim jednak to się stało, Chrystus przebudował nieco jego wnętrze. W początkach swego dorosłego życia Vincent bardzo świadomie przeżywał swój związek z Chrystusem, widać to wyraźnie w listach. Co najmniej od maja 1875 r. rozpatrywał swoją przyszłość w kategoriach powołania. Wspomniana modlitwa to unikalny świadek tych duchowych transformacji -- żaden inny tak obszerny tekst (jak dotąd) nie jest nam znany. Modlitwa powstała najprawdopodobniej w listopadzie 1876 r. w Isleworth, gdzie Vincent pomagał przy kościele wielebnemu T. Slade Jonesowi. Wszystko wskazuje na to, że pozostaje ona w ścisłym związku z ważnym i niezwykle obszernym listem, wysłanym przez Vincenta do Thea 25 listopada tego roku (L82a) -- być może Vincent wysłał ją bratu razem z tym listem. Oba teksty posiadają wiele wspólnych elementów. Jednym z nich jest choćby zwrot biblijny, powtórzony za Bunyanem (Pilgrim's Progress) po angielsku: sorrowful yet always rejoicing (jakby smutni, lecz zawsze radośni -- 2Kor 6,10). W liście Vincent zachęca brata, żeby nie wahał się zaśpiewać jakiegoś religijnego hymnu w czasie spaceru i podaje mu dla przykładu cztery holenderskie tytuły: Jak łania pragnie wody [wg Psalmu 42]; O duszo moja, dlaczego słabniesz; O celu naszych tęsknot; Wiem, komu zawierzyłem -- ostatni z tych hymnów przepisuje. Ten sam hymn (z nieznacznymi zmianami) pojawia się także na początku modlitwy. I list, i modlitwa wspominają o prośbie zanoszonej do Boga przez matkę Vincenta i Thea w intencji ich obu: "Ojcze, nie proszę Cię, abyś ich zabrał ze świata, ale abyś ich zachował ode złego". W zakończeniu obu tekstów pojawia się cytat z Księgi Przysłów: Jest przyjaciel bliższy sercu niż brat (Prz 18,24), a także wiele innych mniej lub bardziej dokładnie powtórzonych cytatów, jak choćby ten z Ewangelii Jana: A to jest życie wieczne: aby znali Ciebie (...) i Tego, którego Ty posłałeś (J 17,3).
Całą modlitwę przenika motyw radości połączonej ze smutkiem. Dla Vincenta podobny stan duszy był synonimem dojrzałości chrześcijańskiej, był pewnym precyzyjnie określonym modelem życia duchowego, przejętym od Bunyana, Tomasza à Kempis i innych autorów acetycznych z nurtu tzw. devotio moderna, znanej także w niektórych wspólnotach protestanckich. We wspomnianym liście (L82a) tego właśnie ducha oddaje m.in. poetycki cytat: I've found a joy in sorrow, a secret balm for pain / A beautiful tommorow of sunshine after rain oraz fragment z Koheleta: Lepszy jest smutek niż śmiech, bo przy smutnym obliczu serce jest dobre (Koh 7,3). Również przepisany tam przez Vincenta holenderski hymn Zucht tot heiliging (Pragnienie świętości) mówi o Bogu wybawiającym od nieprzyjaciół i smutku.
Modlitwa jest wreszcie świadectwem niezwykłej przyjaźni jaka łączyła Vincenta z bratem. Dla Vincenta przyjaźń ta okazała się szczególnie ważna w późniejszym okresie życia, kiedy po śmierci ojca w r. 1885 pozostawał niemal na wyłącznym utrzymaniu Thea. Ale nie tylko wtedy. Bogatej korespondencji (zachowało się 668 listów Vincenta do Thea) nie da się uzasadnić względami li tylko pragmatycznymi. Theo był dla niego kimś więcej nawet niż przyjacielem. Prawdziwym przyjacielem i powiernikiem była mu też siostra Wilhelmina, był nim poniekąd porywczy Paul Gauguin i inni -- wśród najbliższych: Emile Bernard, jedyny człowiek, z którym Vincent podobno nigdy się nie sprzeczał. Jednak bratu Theodorowi zawdzięczał coś jeszcze innego. Theo był do pewnego stopnia symbolem jego własnego życia, tak jak był nim nieżyjący, najstarszy brat, którego kamienne epitafium Vincent widywał w dzieciństwie w przedsionku kościoła w Zundert.[7] Vincent urodził się dokładnie rok później niż ten wcześnie zmarły chłopiec i otrzymał na chrzcie te same imiona co on -- Vincent Willem. Siłą rzeczy identyfikował się z nim, a być może czuł także, że rodzice widzą w nim wciąż tamtego, zmarłego chłopca.
Brat Theo, młodszy od Vincenta o 4 lata, pozwalał mu na inną, pogodniejszą identyfikację. W listach do Thea Vincent wspomina niekiedy, że jego (Thea) życie powinno ułożyć się znacznie lepiej niż jego własne. Korespondencja i sama modlitwa są zapisem przyjaźni -- tym ważniejszym, że obaj bracia, poza okresem paryskim 1886-88, widywali się rzadko. Niech każdy z nas będzie dla drugiego podporą -- pisał bratu jesienią 1976 r. -- bądźmy zawsze szczerzy wobec siebie i niech nie będzie żadnych tajemnic między nami (L90).
Vincent od samego początku czuł się bardzo odpowiedzialny za brata. W listach pocieszał go i niekiedy karcił, doradzał mu w sprawach sercowych, a nade wszystko zachęcał do czytania określonych lektur i wymieniał opinie o sztuce (w listach pojawiają się setki nazwisk i tytułów). Lepiej chyba być czymś dla siebie nawzajem niż udawać nieboszczyków, zwłaszcza dopóki nie zdobyło się rzeczywistych uprawnień do tytułu nieboszczyka przez prawomocny zgon... -- pisał bratu po tym, jak ten odwiedził go na trudnej placówce duszpasterskiej w Borinage, jesienią 1879 r. W czasie twego pobytu miałem znów to uczucie, które dawniej towarzyszyło mi częściej niż teraz: że życie jest dobrym i kosztownym darem, które powinniśmy umieć cenić (L132). Dziesięć lat później Theo towarzyszył bratu przez kilka ostatnich godzin przy łożu śmierci. W kieszeni marynarki Vincenta znalazł nie wysłany list. Vincent martwił się tam, że bratu mieszka się z żoną i z dzieckiem na czwartym piętrze niezbyt wygodnie. Chciałbym ci napisać jeszcze o tylu rzeczach, ale wydaje mi się, że to bezużyteczne... (L652).
tłum. Krzysztof Mądel SJ
[Jesień 1876 roku]
Jest to modlitwa synów pewnego pastora, [modlitwa] dzieci sługi Bożego, które otrzymały od swego Ojca błogosławieństwo, kiedy opuszczały rodzinny dom, a ich matka modliła się za nie [tego dnia] tymi słowami: "Ojcze, nie proszę Cię, żebyś ich zabrał ze świata, ale żebyś ich zachował od zła". Jest to modlitwa dzieci modlących się często, modlitwa dwóch braci, którzy długo spali sobie razem w zaciszu rodzinnego domu.
Teraz podnoszą głos i płaczą.
Panie, kochamy światło Twego słońca i szum Twego morza, kierujemy swój wzrok także ku niebu i kochamy Twoje gwiazdy, których niezliczone zastępy Ty stworzyłeś, wzywając po imieniu jedną po drugiej. Kochamy bardzo te chwilę poranka, kiedy Ty podnosisz swoje słońce -- jednako nad dobrymi i nad złymi -- ale także i tę wieczorną porę, w której zachodzące słońce przypomina nam słowa nieszporów śpiewanych w naszym rodzinnym domu:
Wiem, w kim pokładam nadzieje;
Bo nawet gdyby noc i dzień zmieniły swój bieg,
Ja rozpoznałbym skałę, na której się wspieram;
Nie zawiedzie mnie Ten, który oczekuje mojego zbawienia;
Oto teraz u schyłku mego życia
Wyczerpany troskami i znojem
Przynoszę Ci hymn najczystszy i wzniosły
Za każdy dzień, który mi dałeś tutaj;
Z radością, z jaką spracowany rolnik
Wita wieczorny zmierzch,
Widzimy i my po wielu trudach,
Że nasz dzień zbliża się ku końcowi;
Nadzieja nie będzie wiecznie wyczekiwaniem
Ani radość, która wszelkie trudy znosi,
Bo oto nie jesteśmy już cudzoziemcami,
Ale weszliśmy do ojczyzny naszych przodków.
Lecz choć bardzo miłujemy Twoje dzieła -- o tak! -- i składamy Tobie dzięki za piękno wszystkich Twoich stworzeń; czyż nie czujemy, że tu, na ziemi nie ma dla nas prawdziwej pociechy? Światło słońca i blask gwiazd nigdy nas nie zadowoli, Panie, gdyż nam trzeba innego i lepszego światła; światła Ducha i uczuć Chrystusowych; światła miłości do Ciebie, do Chrystusa i do siebie nawzajem w Nim; światła miłości, która nas pociągnie i rozpali nasze serca.
Wiemy, że każde dzieło jest dziełem Bożym i że w każdym dziele kryje się coś dobrego, ale to nie może nigdy wystarczyć, toteż kontemplując Naturę często prosimy: "Odwróć mój wzrok, bo nie dostrzegam marności", a patrząc na nasze własne dzieła powiadamy: "Pracujemy w imię tego, co ani nie syci, ani nie daje radości" -- to bowiem oznacza: "Nie troszczcie się o pokarm, który ginie, ale o ten, który jest pokarmem na życie wieczne".
Często nurtuje nas pytanie: "Co powinienem czynić, żeby się zbawić?" -- i odpowiedź, która brzmi: "Wierz w Jezusa Chrystusa, a będziesz zbawiony". Jeśli wierzysz, ujrzysz chwałę Bożą. On wybawi swój lud od wszystkich swoich grzechów.
Otaczają nas pokusy wszelkiego rodzaju, które zagrażają wszystkiemu temu, co mamy najcenniejsze -- "naszemu sercu i naszej duszy". Wystarczająco długo idziemy ścieżką życia, więc wiemy, że czekają nas wielkie obowiązki i pragnienia, i nieszczęścia, których nie jesteśmy w stanie przezwyciężyć zdając się tylko na własne siły, ale tylko dzięki Twojej łasce, tylko osłonięci Twoją miłością, prowadzeni Twoim Duchem. W Twoje ręce, Ojcze, powierzamy ducha naszego. Ojcze, nie prosimy, żebyś nas zabrał ze świata, ale prosimy Cię i błagamy, abyś zachował nas ode Złego. Bądź naszym opiekunem i cieniem po naszej prawicy, naucz nas Twojej bojaźni i daj takie spojrzenie, żebyśmy zawsze mieli Ciebie przed oczyma.
Nagnij nasze serca i zjednocz je
w bojaźni przed Twoim Imieniem.
Ty wiesz, Panie, że kochamy twoje Słowo miłością dawną, dawną, zakorzenioną głęboko, jedyną, gorącą i najczulszą; i że wierzymy, że niebo i ziemia kiedyś przeminą, ale także, że nawet jeden włos nie spadnie nam z głowy bez woli naszego Ojca, który jest w niebie. Wierzymy w Ciebie i kochamy Cię, i chociaż żyjemy pośród codzienności, oczy naszej duszy są utkwione w Tobie -- tak, nasza dusza oczekuje Pana, bardziej niż straże poranka.
Ta błogosławiona noc pokazuje nam, gdzie nasz ród w nowym splendorze anielskich zastępów i z nową radością rozraduje się z nadejścia Jezusa. Ten, który prowadzi nas przez ziemski padół, który nigdy o nas nie zapomni, oddał swoją miłość i ufność, aby nas wprowadzić do Ojczyzny.
Ty, Który jesteś naszym oczekiwaniem
i Który koisz nasze strapione serca,
Jezu -- oto nasze pieśni dziękczynne
wychwalają Twoją wspaniałość.
Ty zechciałeś zstąpić z nieba
na ziemię zepsutą aż do dna,
aby wykupić dług, który
obciąża nasze niespokojne serca.
Miłować Ciebie to całe nasze życie,
to nasz skarb najcenniejszy.
Tak, bo Twój krzyż przyniósł nam
radość, która nie zna końca.
O jakżeśmy Tobie bliscy,
Jezu, Zbawicielu, Synu Ojca,
nasze serca i nasze wargi
śpiewają bez końca chwałę Twojemu tronowi.
Dlatego też, Panie, dzisiaj jesteśmy biedni i pełni smutku, i lękamy się Twego Słowa.[8] Tak, kochamy Twoją Biblię i jesteśmy dziećmi Twojej Biblii. Twój lud jest naszym ludem, a Ty jesteś naszym Bogiem. Nie dozwól nam odłączyć się od Ciebie, oddalić się od Ciebie, bo do kogóż pójdziemy, Panie? Ty masz słowa życia wiecznego. Nie mamy nikogo prócz Ciebie w niebiosach, a bez Ciebie nic nie może nas cieszyć na ziemi. Tak, kochamy te stare opowieści, a kiedy je czytamy albo kiedy je sobie przypominamy, nasze serce bije mocniej. Odczuwamy prawdziwą bojaźń przed Twym Słowem: Albowiem Bóg tak umiłował świat, że Syna swojego Jedynego zesłał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale otrzymał życie wieczne. A życie wieczne, to znać Ciebie, Jedynego Boga prawdziwego, i Jezusa Chrystusa, Którego Ty posłałeś. A ten, kto nie miłuje, nie poznał Boga, gdyż Bóg jest miłością. A miłość nigdy nie zginie, ale wszystko przetrzyma, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję. Wiara jest pewnością co do tych rzeczy, w których się pokłada nadzieję, i jest zapowiedzią tego, czego się jeszcze nie widziało. A w miłości nie ma lęku, bo miłość doskonała usuwa wszelki lęk.
Panie, kimże jest człowiek, że o nim pamiętasz, i synowie ludzcy, żeś ich chciał nawiedzić? Pełni uczucia drżymy przed Twoim Słowem -- my niepocieszeni, unoszeni wiatrem. "Umiłowałem cię miłością odwieczną -- czy kobieta może zapomnieć o swoim dziecku, a nawet jeśli ona o nim zapomni, ja o was nie zapomnę. Ja was przytulę, jak matka przytula swoje dziecko." Panie, Ty zostałeś zraniony, ale Twoje ręce przynoszą uzdrowienie. Twoje ścieżki przewyższają nasze ścieżki, a Twoje myśli przewyższają nasze myśli, tak jak niebo przewyższa ziemię. Ty, Panie, możesz oddalić nasze grzechy, tak jak Wschód daleki jest od Zachodu, i nawet jeśli nasze grzechy są jak purpura, Ty możesz je wybielić jak śnieg. Ty, który nas wezwałeś, jesteś wierny i tylko ty Jeden możesz działać niezależnie od modlitw i myśli, a jeśli otrzymujemy łaski, któż z nas jest w stanie powiedzieć, jakiej wysokości mogą one dosięgnąć?
Ponieważ potrzeba nam Ciebie, dlatego też modlimy się tak, jak modlili się uczniowie idący drogą, gdy słońce chyliło się już ku zachodowi: "Zostań z nami". Zamieszkaj w naszych sercach, daj nam Pocieszyciela, którego obiecałeś każdemu, kto Ciebie o Niego poprosi -- Ducha Prawdy. Zadziwiająca jest Twoja miłość ku nam. Twoja miłość ku nam jest lepsza niż miłość kobiety. Ty jesteś przyjacielem bliższym niż brat. -- My jesteśmy sobie obcy, ale przecież dobrze znani Tobie. Uczyń nas zawsze i wszędzie zasmuconymi, a przez to zawsze radosnymi. Naucz nas jak wznosić ręce leniwe i wzmacniać drżące kolana, wspieraj nas, kiedy brak nam zdecydowania, a kiedy nas zwodzi cień śmierci, bądź nam światłem. Kochamy także Twoje tajemnicze słowa. Lud przebywający w ciemnościach i w cieniu śmierci ujrzał światłość wielką. Ujrzeli oczyma wyobraźni Jezusa i to Jezusa ukrzyżowanego z [?] Getsemani. Ujrzeli znak węża podniesiony przez Mojżesza na pustyni, ujrzeli go i Ty na nich wejrzałeś, Ty ich wszystkich przyciągnąłeś ku sobie, Ty dałeś im wodę ze źródła życia, nie pytając o zapłatę. Uczyń nas chrześcijanami; daj nam poznanie Chrystusa jakim jest naprawdę i naucz nas, co znaczą słowa: "Przyjdźcie do Mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście, a Ja dam wam odpocząć. Weźcie na siebie moje jarzmo i uczcie się ode mnie, który jestem cichy i pokornego serca, a znajdziecie zbawienie dla dusz waszych. Bo moje jarzmo jest słodkie, a moje brzemię lekkie; lecz każdy, kto nie nienawidzi swego życia, nie może być moim uczniem.
Bez Ciebie, o Wiekuisty, kim jest człowiek na ziemi? Ale Ty przyszedłeś, aby ogłaszać wolność więźniom, aby przywracać wzrok ociemniałym, aby uzdrawiać tych, których serca zostały złamane.
Przyszedłeś, aby szukać to, co zginęło, aby być lekarzem dla chorych. Dlatego też prosimy Cię, o Chryste, Pocieszycielu, i mówimy do Ciebie: "Ulecz nas, a będziemy zdrowi, przemień nas, a staniemy się inni, zbaw nas, abyśmy otrzymali zbawienie". Daj nam to, co najlepsze na świecie i w całym życiu: jedność w miłości do Ciebie, która nigdy nas nie opuści, nawet wtedy, gdy dotkną nas największe cierpienia, która pozwoli nam odnaleźć pociechę we wszelkiej słabości i niepokoju, w potrzebach i zranieniach. Składamy w Twoje ręce ten nasz dar najwyższy i tak cenny, to nasze życie w komunii z Tobą, pełnej szacunku, ufności i prostoty. Daj nam ducha modlitwy i prośby zwróconej ku Tobie. Doświadczenie życia wyprostuje nasze spojrzenie i coraz bardziej utwierdzi je w Tobie. Uczyń z nas wyznawców z ducha i z prawdy, uczyń z nas ubogich Twojego królestwa. Spraw, aby Twoja miłość skłaniała nas do szukania z uwagą Twojego słowa, i spraw cierpienie dla Boga skierowało nas drogę prowadzącą do zbawienia. Twoje słowo jest światłem na drodze naszego życia, jest lampą oświecającą każdy krok. Człowiek nie żyje samym chlebem, ale także każdym słowem, które pochodzi z ust Bożych. Ty jesteś chlebem, który z nieba zstąpił, a każdy, kto pożąda wody żywej Twojego słowa, w jego wnętrzu wytryśnie źródło wody żywej. Kto spożyje tego chleba i skosztuje tej wody, głodu już więcej nie zazna, ani pragnienia. Spraw, abyśmy nie zeszli z tego świata bez możliwości okazania Tobie w jakiś sposób naszej miłości do Ciebie. Panie, zjednocz nas obu silnie ze sobą, a miłość, którą żywimy względem Ciebie, niech umacnia każdego dnia miłość, która łączy nas obu [braci]. Zachowuj nas od złego, a zwłaszcza od zła grzechu. Udziel nam uświęcenia i odnowienia, o którym mówi Twoje słowo. W Tobie wszystko stanie się nowe.
Jesteśmy także przekonani, że pragniemy rzeczy dobrych, kiedy prosimy Ciebie, abyś nam posłał, kiedy zechcesz, pierścień zaręczynowy i pozwolił spotkać na naszej drodze [życia], i abyś uczynił z nas mężów i ojców. Prowadź nas, Panie, na drugą stronę, bo będziemy niespokojni dopóki nie spoczniemy w Tobie. Kiedy byliśmy dziećmi, mówiliśmy jak dzieci i postępowaliśmy jak dzieci, ale teraz jesteśmy dorośli, wyzwól nas z wszelkiej niedojrzałości. Zachowaj naszą pamięć żywą, tak, zawsze żywą...[9] Niech przyjdzie i na nas [Twoja] godzina, godzina powołania, wyboru i łaski -- tak byśmy mogli usłyszeć w naszych sercach głos, który pyta: "Kochasz mnie?" -- a dusza odpowiada: "Tak!" Ponieważ jesteśmy Twoimi dziećmi, Ty wlałeś do naszych serc Ducha Twojego Syna, który woła w nas: "Abba, Ojcze!" I znowu zdajemy się na Twoją miłość, w Twoje ręce powierzamy nasze serca i życie. Wysłuchaj naszych modlitw i modlitw naszych rodziców, i nie pozwól nam odejść bez Twojego błogosławieństwa teraz, ani nigdy.
Amen, tak. Amen
[tu Vincent przepisuje tekst Psalmów 42, 23, 25 i 91]
"Panie, nie opuszczaj nas, zanim nas nie pobłogosławisz"; Ojcze, w Twoje ręce oddajemy ducha naszego, nasze dusze i nasze serca. Uczyń z nas chrześcijan, zawsze smutnych i zawsze radosnych. Amen.
Jesteśmy starymi przyjaciółmi i niech tak będzie zawsze.
[1] Ofiarą domowej "cenzury" padła nie tylko Modlitwa, ale także inne religijne fragmenty listów Vincenta, a także pewne szczegóły dotyczące życia malarza, np. to, że ojciec Vincenta, pastor Theodorus van Gogh, widząc religijne "aberracje" syna starał się umieścić go w zakładzie dla obłąkanych w Gheel, w Belgii. Pierwsi wydawcy jego korespondencji, bratowa i bratanek malarza, po prostu usunęli niektóre fragmenty listów, Vincent VAN GOGH, Brieven aan zijn Broeder, 1-3, oprac. Johanna VAN GOGH-BONGER, Amsterdam 1914; Verzamelde brieven van Vincent van Gogh. Uitgegeven en toegelicht door zijn schoonzuster J[ohanna] van Gogh-Bonger, 1-4, Amsterdam 19521954; najpełniejsze jest wydanie pod red. Hana VAN CRIMPENA, De Brieven van Vincent van Gogh, 1-4, Gravenhage 1990.
[2] W nawiasach będę podawać numerowe oznaczenia listów przyjęte we wszystkich wydaniach krytycznych za Verzamelde brieven van Vincent van Gogh. Uitgegeven en toegelicht door zijn schoonzuster J. van Gogh-Bonger, t. 1-4, Amsterdam 1952-1954 (edycja obejmuje 668 listów Vincenta do brata Thea i kilkadziesiąt innych do przyjaciół i rodziny, powstałych między sierpniem 1872 a lipcem 1890).
[3] Znamiennie jest to, że wśród kopii malarskich wykonanych w ostatnich miesiącach życia dominują tematy stricte religijne. W ostatnich listach do brata Vincent wspomina m.in. następujące tematy: Kopacze, Siewca, Cztery godziny dnia, Pracujący w polu wg Milleta, Kobieta z dzieckiem przy sercu wg Madame Dumont Breton (610), jakaś kopia wg Milleta -- prawdopodobnie Pierwsze kroki dziecka (611), Jakub walczący z Aniołem Delacroixa, Pijący mężczyźni Daumiere'a, Klasztorne więzienie Doré, Miłosierny Samarytanin Delaroixa i Drwal Milleta (626), Człowiek modlący się Rembrandta (pisze, że zamierza go zrobić w skali fioletu i żółci, 630). Co najmniej dwukrotnie wykonuje Wskrzeszenie Łazarza Rembrandta (520, 632).
[4] Z triady barwnej: żółcień, karmin, błękit, Vincent wyprowadził swoistą dialektykę silnych i słabych kontrastów barwnych. W każdej parze brała udział cała triada, tyle że tylko jeden z kolorów występował tam w czystej postaci, natomiast dwa dalsze jako zmieszane (tzw. "kolor złamany"). I tak najsilniejszy kontrast barwny dawał fiolet (karmin i błękit) z żółcią (czysty), następnie pomarańcz (żółcień i karmin) z błękitem (czysty), a wreszcie zieleń (błękit i żółty) z karminem (czysty). Tę zasadę harmonii barwnej może odnaleźć niemal we wszystkich półtnach Vincenta powstałych po okresie paryskim.
[5] Świadectwo Antona Kerssemakersa zostało opublikowane w tygodniku De Groene, z 14-21 kwietnia 1912, a jego przedruk znajduje się w krytycznych wydaniach listów (435c).
[6] Holenderski rękopis przechowywany w Rijksmuseum Vincent van Gogh w Amsterdamie nosi oznaczenie Sermon b 1463 V/1962, 1-7. Po raz pierwszy ukazał się drukiem staraniem Kathleen POWERS ERICKSON w przekładzie Davida G. MURPHY'EGO, "Testimony to Theo: Vincent van Gogh's Witness of Faith", Church History, 61 (2) 1992, 206-220, tam także Powers Erickson rozważa kwestię datowania Modlitwy (s. 211). Natomiast o pierwszym kazaniu Vincenta, wygłoszonym w języku angielskim w Petersham pisze Josefine LEISTRA, George Henry Boughton: God Speed! Pelgrims op weg naar Canterbury, Amsterdam 1987.
[7] Napis na płycie brzmi: "Vincent van Gogh / 1852 / Małe dzieci cierpią / aby przyjść do mnie / i nie zabraniajcie im, bo dla takich jest / KRÓLESTWO / BOŻE".
[8] Albo: ...żyjemy Twoim Słowem. Zdaniem Davida G. Murphy z pisma van Gogha nie da się wywnioskować jednoznacznie czy chodzi o beven (lękać się), czy raczej o leven (żyć).
[9] W oryginale po angielsku: yet, Lord, keep our memory green, yea evergreen.